„Gdy wali się kulawy stół… szary brat, zakręcona zakonnica, turyści w pół drogi, czyli słów kilka o tym jak pomagać, by pomóc i kroczyć drogą do szczęścia”
Rzym, Wieczne Miasto: dla jednych serce katolicyzmu, dla innych miasto grzechu, przestępstw, mafii, dla innych jeszcze centrum sztuki, kultury, historii. Dla wielu to miasto biedy, bezdomności, brudu (we Włoszech liczba bezdomnych wynosi 96 000, z czego 38% to cudzoziemcy; w samym Rzymie osób bezdomnych jest ponad 22 000). Dla mnie Rzym to miasto, z którym wiążę najpiękniejsze wspomnienia mojego życia zakonnego, choć znaczna jego część była poświęcona ubogim. Jak zrozumieć „piękno” służby Tym, którzy tkwią w samym środku brudu nie tylko materialnego, fizycznego, ale przede wszystkim w nędzy moralnej, związanej nierozerwalnie z utratą godności i poczucia człowieczeństwa?
Odpowiedź jest bardzo prosta, choć może zdawać się szokująca:
Ponieważ to On, Ten, który obarczył się naszym cierpieniem, Ten, który przyjął nasze słabości, to On – Jezus jest najpiękniejszym z synów ludzkich… jakże podobny do tych, których spotykałam właśnie tam: na ulicach, pod mostami Tybru, w zakamarkach stacji metra, pod arkadami wielu budynków… Ecce Homo (oto człowiek) taki właśnie, jakim zobaczył Go Brat Albert.
Jakiś czas temu podczas kilkudniowego wakacyjnego powrotu do Rzymu z łatwością mogłam rozpoznać ten właśnie szlak: rozścielone pudła na chodniku, brudne koce, śpiwory, łachmany, puste kartony po Tavernello. Od razu odżyło nie tylko wspomnienie, ale jakiś szczególny instynkt, który wciąż się odzywał: tutaj spał Zbyszek, w tym miejscu była grupa Rumunów, tam zmarł Robert, stąd zabraliśmy Michele…
Właściwie nie zmieniło się nic. Te same ulice, te same łachmany, bo jak zapewniał Jezus: ubogich zawsze mieć będziecie. I to jest prawda, nawet jeśli nie tak jaskrawa, jak ta rzymska, ta prawda, dotyka każdego z nas. Wpisani w ludzkie środowiska niejednokrotnie żyjemy „obok” siebie i rzeczywistości, która nas otacza, łatwiej odnajdujemy się w wirtualnych kontaktach z komunikatorów społecznych niż w realu, a zatem garść moich wspomnień i doświadczeń rzymskiej posługi wcale nie musi być tym, co nie dotyczy polskiego czytelnika. Ufam, że poruszy serce, by pobudzić nie tylko do refleksji, ale uwrażliwić na tego, kto żyje obok.
Gdy jako nastolatka myślałam o bezdomnych, budziła się we mnie pewnego rodzaju odraza, a może ucieczka powodowana niewiedzą, zakłopotaniem i bezradnością, bo co można zrobić, gdy zaczepia cię żebrak na ulicy i wyciąga rękę po marne grosiki, a ty doskonale wiesz, na co spożytkuje otrzymaną jałmużnę. Zobaczyć w takim spotkaniu człowieka (nie od razu Jezusa), ale człowieka, z jego historią, z jego doświadczeniami, z jego wrażliwością, gdzieś tam w zawiłościach losu pogubionego życia – dla mnie to był proces, proces dojrzewania, którego nie otrzymałam w prezencie wraz z albertyńskim habitem. To, czego nauczyła mnie codzienność oraz mentalność moich włoskich przyjaciół, z którymi chodziłam po ulicach, by szukać bezdomnych, to właśnie ZOBACZYĆ CZŁOWIEKA (nie żebraka, alkoholika, przestępcę itd.), ale człowieka, który gdzieś ma przecież swoją rodzinę, kogoś, kogo kocha, swoje dzieci, może żonę, matkę… Człowieka, który w pewnym momencie się pogubił, którego życie przerosło, który gdzieś może zawalił, nie poradził sobie, albo po prostu rozchorował się psychicznie (a takich ludzi na ulicy jest bardzo wielu). Nie chodzi o usprawiedliwienie, ale o zrozumienie i przyjęcie tego obok jako człowieka, mojego brata i nawiązanie relacji, jakiejkolwiek, ale szczerej prostej relacji (czasem prosty gest uśmiechu, wyciągniętej ręki, zrozumienia), to być może nie rozwiąże wszystkich problemów, ale jest krokiem do przywrócenia godności.
Ogromna liczba osób w kryzysie bezdomności w Rzymie przerasta możliwości zorganizowanej kompleksowo pomocy. Gdy pracownik socjalny spotyka potrzebującego, to jego celem nie jest załatwienie najprostszej potrzeby (posiłek, czy nocleg – choć to jest również bardzo ważne), ale pytanie: jak mogę ci pomóc, aby zmienić twoją sytuację. Polega to na stworzenie tzw. projektu dla osoby potrzebującej (bo przecież inaczej można pomóc młodemu 20 latkowi, a inaczej 70 latkowi, inne ma potrzeby matka czwórki dzieci, a inne schorowany starzec). W projekcie chodzi o postawienie celów bliższych i dalszych oraz o ich weryfikację. Oczywiście nie zawsze to jest takie proste i nie zawsze cele bywają osiągane, ale to jest metoda małych kroków, która potrafi odmienić życie.
Fascynującym miejscem jest rzymska przychodnia dla pacjentów, którzy z różnych względów nie posiadają ubezpieczenia i nie mają dostępu do korzystania z bezpłatnego leczenia. W przychodni jest zatrudnionych 5 pracowników Caritas i 350 wolontariuszy: lekarze specjaliści, farmaceuci, pielęgniarki oraz studenci medycyny. Każdy jest potrzebny, nawet na jedną godzinę tygodniowo, choćby po to, aby porozmawiać, gdyż organizujący przychodnię wychodzą z założenia, że osoba wysłuchana jest już w pełni uzdrowiona. Jak bardzo u nas przydałaby się skupiona uwaga na cierpieniu drugiego człowieka, na jego bólu i lęku w chorobie!
Moje doświadczenie, najpiękniejsze i najtrudniejsze zarazem to towarzyszenie chorym i umierającym. Oczywiście personel szpitalny pochłonięty codziennymi zabiegami nie ma wystarczających zasobów, aby poświęcać czas pacjentom z ulicy, o których nie zawalczy rodzina. Czasem trudno było wyegzekwować odpowiednią opiekę, niejednokrotnie trzeba było upominać się o tych, którzy nie potrafili albo nie byli w stanie tego zrobić. Jednak najpiękniej było z nimi być, być w cierpieniu, chorobie, bezsilności. Zadbać o to, aby posiłek został zjedzony, przynieść jakiś drobny przysmak, poprawić poduszkę, potrzymać za rękę, poczytać gazetę, czy pomodlić się, bo pacjent już nawet nie pamiętał, jak to się robi. Ileż łez wylanych wówczas, gdy trzeba było powiadomić rodzinę, że osoba odeszła, gdy nagle ktoś zrozumiał, że czas przeciekł przez palce i jest już za późno, aby naprawić to co zepsute, aby przebaczyć…
I jeszcze moja osobista troska o naszych rodaków (a Polaków na ulicach Wiecznego Miasta jest naprawdę bardzo wielu, i to w różnym wieku: młodzi beztroscy turyści, którzy wałęsają się po całej Europie, ci, którzy wyjechali za pracą i im nie wyszło, uciekający przed prawem, albo osoby w podeszłym wieku – ci wyjechali z Polski dawno i podczas gdy pracowali na czarno, i wysyłali pieniądze do Polski, rodzina się rozpadła i już potem nie było do kogo wracać). Przy dobrej współpracy z Konsulatem RP odnajdowaliśmy rodziny, wyrabialiśmy dokumenty, szukaliśmy miejsca w różnych ośrodkach w Ojczyźnie, by te osoby mogły wrócić i jeśli już nie zacząć życie na nowo, to po prostu w jakimś spokojnym miejscu spędzić ostatnie swoje lata). Trudno zliczyć wszystkie te historie, powroty, łzy pojednania, obawy zamienione w ulgę i radość.
Patrząc wstecz, rozumiem, jak wiele zawdzięczam temu, że Pan Bóg pozwolił mi służyć właśnie tam, gdzie wydawałoby się, że to najmniej atrakcyjny pomysł na realizację powołania zakonnego. Z drugiej strony widzę, że styl rzymskiej pomocy realizował już dawno temu św. Brat Albert całym swoim życiem, tym kim był i jak odnawiał znieważony obraz cierpiącego Chrystusa Ecce Homo w człowieku. Sam zresztą mawiał: „Gdy wali się kulawy stół, nie można go obciążać od góry, kładąc dodatkowe ciężary, trzeba pochylić się i podeprzeć go od dołu”. Czasem trudno jest ugiąć kolano, zwłaszcza gdy codzienny pospiech nie pozwala się zatrzymać, aby zobaczyć, że ktoś potrzebuje mojej uwagi. Czasem trudno pochylić się, bo podniesiona głowa wytycza kierunek, każe iść prosto. Nie kto inny, ale sam Jezus klękał, by apostołom umyć brudne spocone stopy. Niejednokrotnie to, co najprostsze bywa najtrudniejsze, a ten, kto jest najbliżej wydaje się być obcym. Tak niewiele potrzeba, by kulawy stół mógł nie tylko stanąć prosto, ale mógł posłużyć do pięknego spotkania przy posiłku.
s. Dobrawa Korzeniewska (albertynka) od 30 lat w Zgromadzeniu,
dzień po dniu odkrywa swoje powołanie
Comments