top of page

Sztuka nalewania kompotu

Złożone ręce, gruby sznur, czarny strój i pochylona głowa... Z lekkim podziwem i dużą dozą szacunku, jako dziecko patrzyłam na ciemne postacie Sióstr, wiernie trwające w cichej adoracji w trzeciej kościelnej ławce naszej parafii. Jakie było moje zdziwienie, kiedy na początku pandemii koronawirusa na porannych Mszach Świętych pojawił się zespół złożony z Sióstr i ich podopiecznych. Młodsza Siostra wyśpiewywała kolejne zwrotki pięknym głosem, przy wtórze gitary, a reszta zespołu lepiej lub gorzej, lecz z dużą radością śpiewu dla Pana, jej wtórowała. Ze względu na moją pasję do śpiewu i gry na gitarze, szybko stałam się jego członkiem. Tak rozpoczęła się moja przygoda z Siostrami Albertynkami i trwa już od trzech lat.

Najpierw śpiew w zespole, wspólne próby, później wolontariat na rzecz ubogich, którym pomagają Siostry w Bydgoszczy, aż po towarzyszenie Im w codziennych modlitwach. Czas spędzony w Centrum Pomocy zaczął zajmować coraz ważniejsze miejsce w moim życiu. Pomimo natłoku zajęć i nauki związanych ze studiami pielęgniarskimi, każdego dnia starałam się, choć na chwilę zawitać u Sióstr.

Jak dziś pamiętam mój pierwszy dzień wolontariatu na stołówce dla osób bezdomnych… Poproszona o nalewanie kompotu do butelek, które przyniosły ze sobą osoby ubogie, zupełnie nie spodziewałam się jak wymagające będzie dla mnie to zadanie… Kawałki owoców zatykały wąskie szyjki butelek, a kompot lał mi się po rękach. Kolejka wydłużała się, aż jeden z wieloletnich wolontariuszy, stojący obok, spojrzał na mnie z politowaniem i delikatnie zasugerował abym zmieniła czynność na wydawanie plastikowych łyżek do każdej porcji zupy… Powiedziałam sobie wtedy, że więcej tam nie wrócę… Jednak następnego dnia, coś mnie ciągnęło jak magnes do tego miejsca. I jak dobrze, że jednak wróciłam! Każdego dnia czułam się swobodniej, poznawałam Siostry, mieszkańców, a przede wszystkim bezdomnych. Opanowałam nawet trudną sztukę nalewania kompotu. Każdy dzień przynosił nowe wyzwania, ale i zupełnie nowe radości z budowania relacji, spotkań i namacalnej możliwości realizowania przykazania miłości bliźniego.




Po pewnym czasie zaczęłam pomagać Siostrze w gabinecie medycznym, było to wymarzone miejsce do doskonalenia umiejętności potrzebnych w przyszłej pracy. Niegojące się rany, zaawansowane owrzodzenia podudzi, choroby pasożytnicze czy wieczne przeziębienia są codziennością osób mieszkających na ulicy. Co mnie najbardziej zadziwiło, to ta wielka potrzeba rozmowy osób bezdomnych. Niejednokrotnie przychodzili oni do gabinetu dzień w dzień, po tabletkę przeciwbólową, z podwyższonym ciśnieniem czy z bolącym palcem u stopy, jednak pod tymi wszystkimi dolegliwościami kryła się wielka potrzeba rozmowy, wysłuchania i po prostu spotkania osoby, która ich nie odrzuci ze względu na sam status społeczny. Zrozumiałam, że gabinet medyczny w ośrodku nie jest jedynie miejscem pomocy w bolączkach fizycznych, ale przede wszystkim miejscem leczenia poranionych, odrzuconych i krwawiących serc ludzi, tak skrajnie wyczerpanych ciągłą walką z samymi sobą. Byli tacy, którzy mówili dużo, prawie bez ustanku, jakby bali się, że się im przerwie i wyprosi… Byli też tacy, którzy nie mówili prawie nic, ale stali zawstydzeni, kiedy Siostra smarowała ich pogryzione przez świerzb, wychudzone ciała Crotamitonem. Wielu zapadło w mej pamięci na długo: Pan Rysiu… wysoki z wykrzywionym sztywno karkiem, który opowiadał, że „on z Bogiem za pan brat, od dziecka, bo w Gnieźnie pod bazyliką mieszkali…” a Siostrę nazywał „aniołkiem Pana Boga na ziemi”. Pan Tomasz… który każdego wieczoru przychodził, wyciągając rękę bez trzech palców, odjętych z powodu odmrożeń, oczekując na małą, żółtą tabletkę na sen, która „tak bardzo mu pomagała”… Nie wiedział, że jest to jedynie Rutinoscorbin… Pani Lucynka… siedziała z łysiutką spuszczoną głową… czekając cichutko na leki pomagające jej uporać się z chorobą psychiczną… Uciekła ze szpitala, ponieważ ze względu na wszy chcieli ogolić jej głowę, dopiero gdy trafiła do Sióstr, po długich rozmowach, pozwoliła, aby to zrobić… Pan Maciej… ledwo stojący ze względu na silny ból kręgosłupa… Mówił, że „on już dłużej nie wytrzyma na tym świecie… że on już dzisiaj to zrobi…” Pani Urszula… z zaawansowanym rakiem piersi… Pani Jola… z niezdiagnozowaną chorobą psychiczną, śmiejąca się i płacząca na przemian… Pani Halinka… Pan Mieczysław… Pan Krzysztof… Pan Zenon… I wielu, wielu innych… Każdy z innym zmartwieniem… Inną historią do opowiedzenia… Niektórzy płakali… Niektórzy się śmiali… Wielu żałowało… Do niektórych nie udawało się dotrzeć… Po pewnym czasie zrozumiałam, że nie oczekują oni profesjonalnej wiedzy, idealnego opatrunku czy drogich lekarstw. Oczekują przede wszystkim wysłuchania i przyjęcia ich takimi, jakimi są… Często trudni, roszczeniowi, brzydko pachnący, ale pod tym wszystkim – bardzo pogubieni…


Z czasem osoby bezdomne zaczęły rozpoznawać mnie na ulicy. Niekiedy bywało to krępujące, gdy idąc z grupką znajomych ze studiów, Ci najbardziej brudni i niekiedy pijani przechodnie, witali mnie z radością. Z czasem jednak nauczyłam się tym cieszyć i sama pierwsza się witałam, wywołując ich serdecznie po imieniu. Znajomi w pierwszym momencie zaskoczeni, z czasem zadawali z zaciekawieniem pytania, na które chętnie odpowiadałam, aby obudzić w nich wrażliwość na potrzeby tych odrzuconych społecznie osób. Po pewnym czasie wspólnie zaczęliśmy ich nazywać po prostu „Nasi”. O „Naszych” też, ostatecznie napisałam swoją pracę licencjacką.


Na długo w pamięci pozostaną mi Święta Bożego Narodzenia, kiedy po Wigilii w rodzinnym domu, biegłam z gitarą na plecach do Sióstr, aby tam wraz z czterdziestką bezdomnych wspólnie świętować, ucztować i śpiewać kolędy. Był to czas, który szczególnie napełniał mnie wzruszeniem. Nie było tam podziałów, wszyscy siedzieliśmy przy jednym stole i razem cieszyliśmy się z narodzenia małego Dzieciątka w ubożuchnej stajni, dwa tysiące lat temu, które już wtedy narodziło się zarówno dla ubogich, jak i bogatych… Zarówno dla głodnych, jak i sytych… Zarówno dla cierpiących, jak i radujących się…




Cechą, która najbardziej zachwyciła mnie w codziennej posłudze Sióstr, to była prostota, oczywiście w całkowicie pozytywnym tego słowa znaczeniu. Prostota, z jaką każdego dnia wykonywały często nieprzyjemne, żmudne i trudne czynności. Prostota w przyjmowaniu dnia takim, jakim jest, z jego radościami i przeciwnościami. Prostota w otwartym podejściu do każdego człowieka i budowaniu z nim relacji, nie tylko do osób bezdomnych, ale również do wolontariuszy. Zainteresowane tym, co mnie trapi lub co przeżywam, każdy mój egzamin na studiach traktowały jak swój własny. Siostry, wolontariusze, podopieczni – wszyscy razem tworzyliśmy specyficzną wspólnotę.


Aktualnie, pociągnięta wezwaniem Pana Jezusa, chcę rozeznawać swoją dalszą drogę w formacji Sióstr Albertynek, mając głęboką nadzieję, że będę mogła stać się siostrą dla tych najbardziej opuszczonych. Świadoma jednak własnej słabości i marności, nie wstydzę się prosić Was, drodzy Przyjaciele Albertyńscy, o wsparcie modlitewne na ten czas.


Alicja Jankowska Alberciątko i wolontariusz

Centrum Pomocy im. św. Brata Alberta w Bydgoszczy




bottom of page